(tekst jest w trakcie tworzenia)
Wprowadzenie:
Bohater tej powieści - Janek, to zupełnie (wręcz rewolucyjnie) nowy typ bohatera-twardziela, który jest tak twardy i pewny siebie, że już nie musi swojej pewności siebie i twardości cały czas udowadniać całemu światu np. chodząc z napiętą szczęką, pulsującą na skroni żyłą i ze spojrzeniem typu "komu by tu jeszcze przy... walić?".
Janek owszem, kiedy będzie trzeba, to będzie deformował kanaliom facjaty, ale będzie też pozwalał sobie np. na... publiczne wąchanie kwiatu, czy wyrażenie zachwytu nad obłokiem na niebie, bo głęboko w anusie ma prymitywne stereotypy i to, co jakieś cienkie głąby sobie o nim pomyślą, czy poszepczą...
Bo jest naprawdę twardy, a nie tylko udaje twardziela... 😁
""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""""
"Ślady ogrodu, powieść zawadiacko-romantyczna" (18+)
Liście i zęby
Było pogodne, wiosenne popołudnie.
Janek szedł powoli środkiem swojej ulubionej ulicy Starych Topoli.
Ciepły wiatr rozwiewał jego długie, jasne włosy ozdobione jednym, cienkim warkoczykiem. Zaplotła mu go dla żartu ostatniej nocy Baśka - nowo poznana, zjawiskowo piękna 20-letnia brunetka. Paląc papierosy i sącząc półsłodkie wino przegadali razem całą ostatnią imprezę u Witka, aż do bladoróżowego świtu...
Okazało się, że kochają tą samą muzykę, fascynują ich ci sami pisarze, malarze i poeci.
Idąc, myślał o jej niesamowitej urodzie, głębokiej czerni włosów i magicznym spojrzeniu szafirowo- niebieskich oczu w których mieszkała czułość i niezwykła inteligencja...
Pod nogami zaszeleściły mu zeszłoroczne liście topoli. Podniósł z ziemi jeden z nich i powąchał go. Uwielbiał ten niezwykły, organiczny, a zarazem najbardziej metafizyczny zapach jaki znał...
Nagle z pobliskiej wiaty przystankowej ktoś zawołał:
- Te, pedał, w dupe se wsadź tego liścia!
Wiata przystankowa rozbrzmiała głośnym, chóralnym rechotem.
Janek spojrzał w jej kierunku i powiedział spokojnie:
- Nie jestem pedałem. Ale nawet gdybym nim był, to nie jest twoja sprawa.
Podeszli do niego wszyscy trzej. Rudy, Karakan i Drągu.
W rękach trzymali otwarte puszki taniego piwa.
Drągu, najwyższy z nich, tępy paker bez jednego zęba na przedzie, lekko sepleniąc zapytał Janka:
- Chcesz ch**u w ryja?
I nie czekając na odpowiedź wystrzelił zamaszystym lewym sierpowym w kierunku Janka głowy. Ten wykonał szybki unik i natychmiast umieścił potężny prawy prosty w samym środku szczerbatej szczęki.
Rozległ się głuchy, chrzęszczący dźwięk wyłamywanych zębów i gruchotanej szczęki.
Zamroczony ciosem Drągu opadł na kolana, a potem na plecy.
Z jego półotwartych ust razem z cichym jękiem powoli wypływała krwawa piana bogato inkrustowana wybitymi zębami.
Karakan i Rudy zaszokowani nieoczekiwanym obrotem zdarzeń cofnęli się. Milczeli.
Nie zwracając na nich uwagi Janek podniósł z ziemi liść topoli, który upuścił chwilę wcześniej.
Powąchał go i powoli odszedł w stronę domu.
Róże i piersi
Kończył sadzenie okrywowych róż japońskiej odmiany "Nozomi" na zaprojektowanej przez siebie rabacie przed frontowym wejściem do historycznej rezydencji rodu Pivonich. Przecierając rękawem pot z czoła obserwował małego, zuchwałego rudzika, który kręcił się tuż obok niego szukając robaków w świeżo przekopanej ziemi. Właśnie znalazł kolejnego i odleciał z nim w stronę starej, rosochatej, mocno pochylonej w stronę stawu brzozy brodawkowatej “Youngii”, pod której płaczącą koroną w gęstym mchu, ukrył genialnie zakamuflowane gniazdo z pięcioma wiecznie głodnymi pisklakami.
Gdzieś ze skraju najstarszej części ogromnego pałacowego parku dobiegł Janka dźwięczny kobiecy głos o przyjemnej, aksamitnej barwie:
- Panie Janku, jest pan tam?!
Odłożył na bok ostatnią doniczkę z różą "Nozomi" i poszedł w stronę z której dobiegł kobiecy głos.
Joanna Pivoni, czterdziestodwuletnia dziedziczka fortuny rodu Pivonich stała na niewielkiej, parkowej polance otoczonej majestatycznym, wielogatunkowym starodrzewem oraz kwitnącymi krzewami jaśminowców, dereniów, kolkwicji, kalin i żylistków. Z pomiędzy gęstwiny kwitnących krzewów, niczym skały ze wzburzonego morza, wystawały tu i ówdzie klasycystyczne, marmurowe rzeźby przedstawiające frywolne scenki z życia bogini Afrodyty.
Przed ponad 120 laty rzeźby te zamówił u najlepszego ówcześnie włoskiego rzeźbiarza, Giacomo Marmurro, jej prapradziadek, słynny przemysłowiec i kolekcjoner dzieł sztuki Alfred Pivoni.
W rozproszonym przez gałęzie wysokich drzew łagodnym, popołudniowym świetle Joanna wyglądała najwyżej na 35 lat. Była smukła, wysoka i naturalnie piękna urodą odziedziczoną w genach, a nie będącą dziełem artystów chirurgii plastycznej.
Pod prostą, ale wykwintną, białą bluzką na którą swobodnie spływały kaskady platynowo - złotych loków rysowały się bujne piersi bez stanika.
Zobaczywszy nadchodzącego Janka uśmiechnęła się doń przyjaźnie i odrobinę zalotnie.
- Panie Janku, jak się nazywa ten piękny krzew? - zapytała wskazując na szczodrze obsypaną białoróżowym kwieciem kolkwicję.
- Kolkwicja, pani Joanno - z uśmiechem odparł Janek tocząc walkę z własnym wzrokiem samowolnie opuszczającym twarz Joanny i uparcie kierującym się w dół...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz